Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi jagoda79 z miasteczka Kielce. Mam przejechane 40665.23 kilometrów w tym 988.67 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 28.24 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy jagoda79.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

supermaratony opisane

Dystans całkowity:1823.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:52:59
Średnia prędkość:30.73 km/h
Suma podjazdów:2130 m
Liczba aktywności:7
Średnio na aktywność:260.43 km i 8h 49m
Więcej statystyk
  • DST 300.00km
  • Czas 09:59
  • VAVG 30.05km/h
  • Podjazdy 1060m
  • Sprzęt szosa-Vision comp race
  • Aktywność Jazda na rowerze

Sokół Maraton Radlin czyli 300km.

Sobota, 22 czerwca 2013 · dodano: 23.06.2013 | Komentarze 11

Fotorelacja i opis później jak dojdę do siebie :)

nadmieniam że średnia spisana z licznika.Postoje zajęły mi 58min stąd całkowity czas przejechania to było 10h58min.

UCHWYCONE WPRAWNYM OKIEM ZNAJOMEGO SŁAWKA :)





JA I ERANIS NA STARCIE NASZEJ GRUPY.









W DRODZE POWROTNEJ NA POCIĄG Z SYMPATYCZNYMI TOWARZYSZAMI







TYLE WYSZŁO CZYSTEJ JAZDY BEZ POSTOJÓW :)CZYLI ŚREDNIA Z LICZNIKA 30,6 km/h




Łask-III Supermaraton Jastrzębi Łaskich.Dystans mega.

Niedziela, 9 czerwca 2013 · dodano: 10.06.2013 | Komentarze 0






  • DST 416.00km
  • Czas 13:17
  • VAVG 31.32km/h
  • Podjazdy 1070m
  • Sprzęt szosa-Vision comp race
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ultramaraton w Łasku.

Sobota, 8 czerwca 2013 · dodano: 10.06.2013 | Komentarze 4

http://www.bikemap.net/pl/route/2173688-ultra-lask/#gsc.tab=0




Po raz kolejny maraton w Łasku przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.Zarówno cała organizacja, przyjęcie nas jak i nasze wyniki jazdy były zaskakujące.
Późnym popołudniem w piątek, ruszyliśmy samochodem naszego kolegi Zbyszka w kierunku Łasku.Naturalnie z powodu korków zarówno w Kielcach jak i w Piotrkowie Trybunalskim i ogólnie na dalszej trasie, dotarliśmy już w trakcie trwania odprawy technicznej.Udało nam się jednak wysłuchać jeszcze wielu cennym informacji i wskazówek dotyczących trasy i całego przebiegu maratonu.
Po zakwaterowaniu w internacie przygotowanym specjalnie dla maratończyków udaliśmy się na stołówkę.Czekała tam na nas pyszna kolacja, która była balsamem dla zmęczonych podróżą i przygotowaniami kolarzy.To bardzo miłe usiąść wśrod znajomych i móc w spokoju i sympatycznej atmosferze posilić się.O tym mógł pomyśleć organizator, który na prawdę wie, czego kolarzowi potrzeba do szczęścia i by być na starcie wypoczętym i zregenerowanym.
Pobudka 3.00 i lekkie śniadanie miały poprzedzić start na dystansie Ultra-405 km.Niestety ja należę do osób, które lubią sobie pospać dlatego o tej godz.ani humor ani energia nie były mi dane.Godz. 4.00 rano sędzia rozpoczął wypuszczać zawodników na trasę w asyście motocykli i samochodów technicznych, które miały na tylnej szybie wyraźny napis:uwaga kolarze.Fantastyczna sprawa taka obstawa.Duże poczucie bezpieczeństwa na trasie i wygoda, z racji tego, że pomimo dwóch stałych punktów żywieniowych dodatkowo samochody podjeżdżały do na nas na trasie i można było w trakcie jazdy uzupełnić wodę i jedzenie.Na szczęście wszystko na trasie wróciło do normy:dobry humor, energia i adrenadlina.Zawodnicy na trasie z każdym km zaczęli się formować w grupy o podobnym tempie jazdy.Udało nam się do 80km dojechać razem z grupą która była prowadzącą, potem kontynuowaliśmy jazdę z innym kolarzami i w efekcie nasza ekipa była na mecie jako druga.Bardzo chciałam podziękować panom, którzy pomogli mi na trasie, użyczyli koła i cierpliwie znieśli dwa krótkie postoje.Ogromne podziękowania należą się mojemu mężowi-Jarkowi Kędziorkowi, który również dzielnie znosił moje zmagania z trasą.
Pierwszy punkt żywieniowy i chwilowy postój był na 105km w Kluczborku.Niestety tam cała grupa rozerwała się z powodu niedogadania się i zostaliśmy sami z Jarkiem uzupełniając wodę.Nie zdążyłam nic zjeść, a jedynie wypić trzy kubki wody co było zgubne w skutkach.Jak tylko rozpoczęliśmy pogoń za grupą okazało się, że mój brzuch jest wydęty jak piłka i nie mogę oddychać z powodu ucisku na przeponę.Katastrofa totalna bo wiedziałam, że gonić musimy, a ja przez paręnaście minut co najmniej nie zrobię nić.Dziękuję w tym miejscu jednemu z kolarzy-Jarosławowi Janowskiemu, który również po drodze przyłączył się do nas i rozpoczął z nami pościg skutecznie użyczając mi koła i raz po raz sprawdzając czy nie zostaję w tyle.Ilekroć tak było natychmiast kolega był przy mnie.Obydwaj panowie zresztą podkręcali dobre tempo i udało nam się po długim czasie dogonić grupę a w tym czasie mój brzuch nareszcie wrócił do poprzedniego stanu i znów mogłam coś dać z siebie i swobodnie jechać.Od tej pory jazda nabrała tempa a moje nogi i całość organizmu dostały nagle przyspieszenia i nieoczekiwanej energii.Wszystko szło gładko.Kilometry leciały błyskawicznie.Jeszcze bardziej mnie to nakręciło na dobrą jazdę.Psychika wreszcie odblokowała się i nie było oporów i myśli, że trzeba się oszczędzać jak zawsze.Pomyślałam, że trzeba dotrwać z chłopakami jak najdłużej a o kryzys będę się martwić później.Ale nie było kryzysu.Jedynie lekkie spowolnienie tempa mojej jazdy na lekkich podjazdach za Trzebnicą, gdzie także czekał na nas punkt żywieniowy.Do samej Trzebnicy nieduże podjazdy szły gładko.Od Trzebnicy już trudniej było pokonac lekkie zmarszczki na trasie, ale to już ponad 200km w nogach.Jak tylko teren się wypłaszczył szło doskonale.Nadal przypominam, że panowie skutecznie mnie chronili, ale utrzymanie koła to już była moja sprawa.Tutaj również podziękowania ode mnie dla Jerzego Tracza.Nie sposób tu wymieniać wszystkich panów, którym chciałabym serdecznie podziękować, ale na pewno jestem im wszystkim ogromnie wdzięczna.
Od Trzebnicy uzupełnianie wody i posiłków odbywało się już tylko w czasie jazdy przy pomocy samochodów technicznych.
Niestety dopadła nas burza.Niegroźna na szczęście bo kiedy natrafiliśmy na nią, zaczęliśmy akurat odbijać w innym kierunku i oddalać się od centrum ulewy.Owszem zmoczyło nas i trzeba było uważać przez parę ładnych km i jechać niestety w mokrych ubraniach, ale w porównaniu do pierwszej grupy, która przeżyła prawdziwe gradobicie to było nic.I tak dotarliśmy na metę cali i zdrowi.Jarek na parę km przed metą postanowił zrobić ucieczkę i finiszować sam dlatego puściłam go wolno.Paru innych kolarzy też oderwało się przed samą metą.A ja w towarzystwie dwóch miłych kolarzy, m.in Jarka Janowskiego, który mnie pięknie przepuścił na mecie przodem dojechałam o godz.17.20 po czasie 13h17min.Byłam zmęczona, ale nic mnie nie bolało i dobry nastrój nie opuszczał mnie ani przez chwilę.Porozmawiałam z Ulą Zadworną i ruszyliśmy na kwaterę zmyć z siebie wszystko co zebraliśmy z asfaltu po burzy.Wieczorem zjedliśmy znów pyszną kolację a rozmowom ze znajomymi nie było końca.Każdy chciał się podzielić wrażeniami.Skusiliśmy się nawet na koncert na powietrzu ponieważ akurat trwał jarmark w Łasku i grała nasza ulubiona kapela:Strachy na Lachy.
Posiedziliśmy do 21.30 na trawie przy piwie i posłuchaliśmy jakiegoś zespołu grającego muzykę rege i zgryzieni przez komary wróciliśmy do pokoju, nie doczekawszy się na spóźniony koncert naszej gwiazdy.W pokoju pojawiły się tymczasem przesympatyczne kolarki:Teresa i Ewa, z którymi porozmawiałam aczkolwiek zbyt krótko z powodu mojej senności i planów na kolejny dzień.A miałam zamiar wystartować również w niedzielę na dystansie mega-150km.I tak też się stało, ale o tym w kolejnym krótkim opisie.Rankiem znów czekało na nas wyborne śniadanie ;)w którym znaleźliśmy dosłownie wszystko.Z reguły bardzo cięzko jest przed startem zmusić się do dużego posiłku, ale przy tak miłej oprawie i smakołykach bez problemu pochłonęliśmy dużą porcję.
Chciałabym bardzo podziękować komandorowi maratonu w Łasku-Pawłowi Cichemu oraz sędziemu głównemu-Zbigniewowi Rzeźnikowi, za wspaniałe przygotowanie i za ich ogromne serca jakie włożyli w całość imprezy.Bez takich osób nie byłoby takich przeżyć.Dziękuję też bardzo mojemu Jarkowi, że kolejny raz nie zostawił mnie na trasie, mimo, że mógł pokazać swoje możliwości.



NIEZAPOMNIANY START O GODZ. 04.00





MIŁYM AKCENTEM BYŁY GRATULACJE I DEDYKACJA O MISTRZYNI POLSKI W KOLARSTWIE-BOGUSI MATUSIAK













MOJE CUDNE TROFEA




Drugi Supermaraton Jastrzębi Łaskich był po prostu szybki :)

Niedziela, 10 czerwca 2012 · dodano: 11.06.2012 | Komentarze 0



04:30 wstaliśmy w niedzielę,a przynajmniej próbowaliśmy obudzić się po poprzednim wieczorze i kolejnym meczu piłki nożnej.Kiedy wreszcie coś do mnie docierało zrobiłam kilka kanapek, kawę w termos i błyskawicznie spakowaliśmy całą resztę do torby.5:00 to może nienajlepsza pora na posiłek, ale zmęczyłam talerz makaronu z delikatną, odrobiną mięska by zgromadzić zapasy energii w mięśniach.Nigdy tego nie robiłam, ale tym razem zastosowałam się do zaleceń sportowców by zjeść coś już na 4 godz. przed startem.5:30 spotkaliśmy się przed blokiem ze Zbyszkiem, który miał nas zawieść na maraton do Łasku i wystartować tak indywidualnie, ewentualnie dołączyć do naszej grupy for fan.Nadal byłam straszliwie śpiąca.W samochodzie zjadłam jeszcze kanapkę, banana i batonika.Gdy dotarliśmy na miejsce zobaczyłam tłumy w biurze zawodów, a do startu naszych grup pozostało niewiele czasu.Szybko pobrałam numery startowe gdy w tym czasie Jarek kupił wodę do bidonów i zmontował obydwa rowery.Kompletnie biedny, jak zwykle nie zdążył prawie nic zjeść.I taki jego los, że zawsze dba o mnie i żeby wszystko grało a najmniej myśli o sobie.Ja to wiem i bardzo to doceniam mimo,że Jarek pewnie nie spodziewa się jak bardzo jestem mu wdzięczna.Krótkie spotkanie z Marzenką Szymańską, Beatą Tulimowską i Kasią Dugiel i już szykowałam się na starcie.Przede mną startowała Kasia.Marzenka zaś była w mojej grupie, a za nami miała wyjechać Beata.W mojej grupie nie znałam zbyt wielu mężczyzn i nie wiedziałam jaką dadzą prędkość.Tylko Zdzisław Kalinowski i Marek Zadworny od razu sugerowali mi, że po mojej kontuzji nie mam szans usiąść im na kole.Był też i Janek Wesołowski ze Świnoujścia, którego uwielbiam i od razu wpadliśmy sobie w ramiona.

Ruszyliśmy.Było dobrze, ale pamiętałam z poprzedniego roku, że na początku są akurat na rozgrzewkę nieduże acz kłopotliwe podjazdy, mimo że trasa była ogólnie dość płaska.Znam siebie i wiem, że zanim się rozgrzeję i rozkręcę jest mi ciężko zwykle i świetnie jedzie mi się gdzieś od 40km, a już najlepiej po 100km :).Tak też było i tym razem. Moje ,,konie wyścigowe"-Zdzichu i Marek i jeszcze ktoś uciekli na podjeździe i grupa się skurczyła.Niedługo jednak potem zobaczyłyśmy z Marzenką dwóch kolarzy spokojnie jadących.I wielka radość bo to był mój Jarek i Krzysztof-mąż Marzenki, którzy zwolnili by towarzyszyć swoim kobietom na trasie, a nie pomagać innym ze swojej grupy.To było na prawdę miłe z ich strony.Natychmiast poszła między nimi świetna współpraca i na przemian zmieniając się nadali bardzo dobre tempo.Momentami bałam się, ze Jarek nie pamięta, iż jestem świeżo po operacji i mieliśmy jechać ,,spacerowo" dla zabawy.A tu na liczniku blisko 38km/h.Pomyślałam, widząc jak idzie świetnie Marzence, że z jej ścięgnem już wszystko dobrze, a za to mnie będzie ciężko utrzymać się w grupie przy takim tempie bo nie wiedziałam jaką mam formę po zaledwie 3,5 tyg. drobnych treningów w większości solo.Okazało się jednak, że zadziwiłam samą siebie.Kiedy już tak jak wspominałam rozkręciłam się lecieliśmy w doskonałym tempie, żadnych kryzysów i ogólnie świetne samopoczucie.Drobne ,,zmarszczki" w terenie też szły gładko.Po jakimś czasie okazało się, że zgubiliśmy Marzenkę i Krzysztofa bo niestety duże tempo odnowiło chyba kontuzję Marzenki. Zmartwiłam się bo bardzo lubię Marzenkę i świetnie się dogadujemy i zawsze dużo rozmawiamy po maratonach.
Po drodze natrafiliśmy na Kasię Dugiel, której grupa z jakichś względów odjechała.Odtąd Kasia jechała już z naszą grupą.Dogoniliśmy też paru innych kolarzy po drodze.Mimo, że peleton rozszerzył się to na przodzie męczył się tylko mój Jarek.I poza krótkimi momentami, kiedy jacyś kolarze wychodzili na zmianę, większą część trasy jechałyśmy z Kasią tuż za Jarkiem a panowie wieźli się za nami.Nie pomagało, że Jarek i my schodziłyśmy z przodu bo i tak nikt się prawie nie ruszał spowalniając peleton.Jedyne przyzwoite zmiany dawał kolarz na rowerze tzw. innym i jeszcze jeden z maratończyków sporych gabarytów, którego nazwiska niestety nie znam.Najczęściej jednak Jarek ruszał do przodu i gnał z dużą prędkością.Patrzyłam tak stale na niego z podziwem i dumą jak doskonały to kolarz i zmarnowany talent.Całą niemal trasę przejechał z prędkościami bliskimi 38km/h.Za każdym razem gdy ktoś wchodził na zmianę od razu średnia spadała w dół.Na kilka km przed meta zerwał się duży wiatr i lunął gęsty deszcz.Drastyczne przejście ze słońca w taka ulewę kosztowało sporo wysiłku i dało lekko odczuć się mojemu kolanu.Mimo tego dojechaliśmy w ładnym tempie bo po całości średnia prędkość wyszła 33,69 km/h na 232km.
Po maratonie udało się wziąść ciepłą kąpiel w pobliskiej szkole i ruszyć na spotkanie ze znajomymi i ciepły posiłek.Rozmowy z kolarzami, Marzenką i Krzysztofem oraz Kasią i serdeczne uściski na powitanie były tym na co długo czekałam i czego mi brakowało przez te miesiące.Posiłek był przepyszny i bogaty.Kiełbaska z grilla, kaszanka, pajda chleba ze smalcem i pyszna zupa mięsna były jak balsam dla duszy.Na koniec długa impreza z wręczaniem pucharów i nagród i powrót ze Zbyszkiem do domu.Niestety żadnej nagrody z Jarkiem nie wylosowaliśmy, ale i tak pozostał śliczny puchar , medale i pierwsze miejsce na podium oraz tyle wrażeń i radości.
Całą drogę powrotna bardzo mocna ulewa i błyskawice .Dotarliśmy jednak koło 23:00 szczęśliwie do domu.
Bardzo dziękuję Mojemu Jarkowi za pomoc na trasie i wierne mi towarzyszenie.Nawet na finiszu był przy mnie i nie popędził w pogoni za miejscem na podium, gdy mili panowie wiozący się na jego kole całą trasę nagle zaatakowali na finiszu.Dziękuję Ci Jarku za tę postawę i za to, że pomogłeś mi znów na trasie poczuć się jak kolarz.




  • DST 280.00km
  • Czas 10:18
  • VAVG 27.18km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

wrażenia po Gryflandzie by Jarosław Kędziorek

Sobota, 14 maja 2011 · dodano: 16.05.2012 | Komentarze 0


Gryfland był moim pierwszym maratonem w życiu, a było to w 2008. Toteż chciałem ponownie tam się pojawić. A i by Monika poznała tę część Polski. I klimat jaki ja zaznałem sprzed 3 lat. Wiadomym jest, że jak sam jeździłem na maratony to często prosto z pociągu się pojawiałem na linii startu, nie tym razem. Podróżując z Moniką po maratonach należy jednak podejść trochę bardziej logistycznie do tego, więc już wcześniej wynająłem pokój w dość skromnej bazie turystycznej Gryfic. Może i z tego powodu Pani w hotelu miała dość wygórowane ceny. No jednak skoro ja miałem startować o 4.05, a Monika o 7.00 nie było wyjścia jak mieć nocleg na miejscu. Ruszyliśmy z Kielc o 12-ej dopiero bo, niestety, ale w pracy choć na 4 h być musiałem. Podróż jak to w Polsce – ciągnęła się niemiłosiernie. Piątek popołudnie, miasta zakorkowane, drogi dziurawe, remonty, objazdy i kawalkady TIR-ów. Dopiero od Bydgoszczy pod wieczór można było jako tako zacząć się przemieszczać w zadowalającym tempie. Dotarliśmy do Gryfic o 21.20 więc miałem cichą nadzieję, że zdążę jeszcze do biura zawodów, niestety już było zamknięte, choć to zrozumiałe skoro już za parę godzin organizatorzy mieli być postawieni na nogo startem pierwszych grup o 4.00. Dotarliśmy na nocleg. I choć cena sugerowała nie było tam złotych klamek. Więc szybki rozładunek rozpakunek, przygotowanie rowerów, rzeczy na rano i można iść spać. Wybiła północ. Co znaczyło że za 3h wstaje zmierzyć się z dystansem ultra. Tak więc o 3.00 pobudka (jak zazdrościłem Monice, że ma start o 7-ej). Ruszyłem na Plac , miejsce startu. W tym samym czasie dotarła tam ekipa pomiary czasu by rozłożyć się ze sprzętem i po chwili pojawili się kolejni śmiałkowie dystansu ultra. O 4.00 ruszyła pierwsza grupa, 5 min po nich ja i moja grupa. Z praktyki dojazdu do pracy wiedziałem, że zimno może być, więc zaopatrzony w nogawki, rękawki, bluzę i długie rękawiczki ruszyliśmy. Na rozgrzewkę była runda po Gryfickim bruku, niewygodny to fakt, ale za to jak malowniczo się prezentowało miasteczko o tej porze NOCY. Zważywszy, że było cicho i spokojnie pierwsze kilometry mijały szybko. Jedynie przenikliwe zimno dawało się we znaki. Nie wiem jak reszta ultramaratończyków, ale ja zdecydowanie jestem ciepłolubem. Jadąc w kierunku Płotów w oddali widzieliśmy czerwone migające światełka poprzedzającej nas grupy śmiałków, co dawało nam mobilizacje do gonitwy za nimi. I już między Płotami a Golczewem minęliśmy już porozrywaną pierwszą grupę. Po zawrotce na rondzie przed Golczewem zostało już nas tylko dwóch, ja i zawodnik nr 8. Stopy mi już przemarzły na kość. I gdy już zmierzaliśmy od Reska do Płotów w drodze do Gryfic pojawili się pierwsi kolarze z dystansów giga. I nie zapomnę, jakie to było miłe gdy tak jadąc w przeciwnych kierunkach pozdrawialiśmy się wzajemnie. To było przy tym układzie trasy niezmiernie miłe.

Widzieć, że nie jest się I tam też minąłem moja Monikę która pod opieką innych maratończyków śmiało mierzyła się z dystansem giga. Jak się później okazało, ich współpraca trwała od startu do mety. Ja na dogonienie Moniki szanse teoretycznie miałem, choć dzieliło nas jakieś 50 km. Z każdą godziną od świtu wzmagał się wiatr, co było do przewidzenia, niemniej pogoda – wbrew zapowiedziom i tradycji – była iście kolarska. Więc kolejne rundy pokonywałem raz sam, raz z małymi grupkami. Zawsze walcząc z wiatrem, dystansem i własnymi słabościami. O dziwo – i to kolejna rzecz, która mnie mile zaskoczyła na Gryflandzie – asfalt był idealny, poza małymi odcinkami dziur do ominięcia. Po prostu pierwszy raz w tym sezonie poczułem, że to maraton szosowy, a nie przełajowy I tak mijały kilometry. Grupa Moniki dobrze pracowała, więc tylko mijałem ich z przeciwka wiedząc, że ich już nie dogonię. No, cóż, odpoczęła sobie przynajmniej ode mnie. Nawet chwile na ostatniej rundzie jechałem z grupą ultramaratończyków, którzy wyjechali 2h później na trasę (wiadomo, cóż to za grupa). Faceci z żelaza, karbonu, tytanu i dural, hihi. Ale i tak potem pojechali swoim tempem, a ja niestrudzenie zmierzałem do mety sam. Cóż, nie ta forma co kiedyś, gdy byłem kurierem rowerowym, ale nie mogą być wszyscy najlepsi. Wspomnę jeszcze o punktach żywieniowych, na których naprawdę było wszystko, co kolarzowi trzeba na takie dystanse. 6+ za te słodkie bułeczki z tym super nadzieniem (poproszę ich nazwę). I tak po 13h i chyba 45min zajechałem na metę. Czekała już tam na mnie Monika ze swoja grupą, przyjechali chyba ze 20 min wcześniej. Ciepły posiłek do woli, zjadłem dwa talerze. I choć nie było kiełbasek, czy czegoś tam innego to i tak było to “niebo w gębie” po 13h jedzenia słodkości. Na mecie się dowiedziałem jednej super jak dla mnie rzeczy, że mimo iż jechałem “pożal się” i w ogóle, to w swojej kategorii na ultra zająłem 3 miejsce. Pierwszy raz w życiu miejsce na podium. Jak się okazało nazajutrz, nie było podium. Nie było zdjęcia, nie było uścisku burmistrza, a szkoda. Wieczór spędziliśmy na wzajemnym opowiadaniu sobie relacji z trasy. Że dobrze się jej jechało, mimo że beze mnie, że na ostatniej rundzie rozsadziło jej oponę, ale i tak dojechała. Jeszcze przed dekoracją, nazajutrz, przespacerowaliśmy się po Gryficach. Śliczne miasteczko. Generalnie oceniam maraton za udany, super drogi, dobre oznakowanie, punkty żywieniowe. Żal tylko braku uścisku ręki burmistrza. Jeszcze po drodze do domu zahaczyliśmy o Kruszwicę i Licheń, i tak walcząc z korkami i robotami drogowymi na 22:00 dotarliśmy do domu w Kielcach. Wspaniale było się z Wami wszystkimi spotkać ponownie na trasie i wielki szacun dla organizatorów za poświęcony czas i zapał do organizacji tego typy imprez. I tylko smutek w sercu że koszt całego weekendu, czyli dojazdu, noclegu, i innych tam kosztów na dwoje to ponad 800zł, więc nie wiem, czy prędko się spotkamy, bo to imprezy dla tych co maja dużo czasu i pieniędzy. A zważywszy, że jeszcze tam w okolicy jest Łobez, Świnoujście i Choszczno, a to z Kielc potworna odległość, to ciężko się zastanawiam nad udziałem w tak dalekich imprezach. A szkoda że znowu tak przyziemne sprawy ograniczają marzenia i udział w tak wspaniałych imprezach. I niweczą dobre miejsce w Moniki w klasyfikacji całego cyklu. Po maratonie widzę, że muszę brać się ostro do pracy, skoro za dwa tygodnie 700km/24h w Gliwicach, a za 6 tygodni 850km/24h w Warce. Niemniej do zobaczenia kiedyś na trasie! Pozdrower Jarosław Kędziorek




  • DST 195.00km
  • Aktywność Jazda na rowerze

Klasyk Radkowski 2011

Sobota, 7 maja 2011 · dodano: 16.05.2012 | Komentarze 0


Dzień zapowiadał się cudownie. Pogoda którą sobie ,,zamówiłam” jak zwykle dopisywała i z okna dotarły do nas ciepłe promienie słoneczne.Jednak domek w którym nocowaliśmy w Polanicy Zdroju okazał się być zimną, drewnianą altanką, która nie zdołała ogrzać się w ostatnich dniach na tyle by zwykły człowiek będący typowym ,,ciepłolubem” mógł w niej swobodnie egzystować. Pomimo, iż budzik bezlitośnie alarmował, że nadchodzi czas przygotowań i przerwania słodkiego lenistwa, obojgu z nas nie chciało się opuścić ciepłego schronienia jakim była kołdra i łóżko. Każde z nas liczyło na to, że wskazówki zegara cofną się z powrotem lub też nagle pojawi się fala ciepłego powietrza znikąd. Całe to poranne budzenie się spowodowało, iż dość późno wyjechaliśmy z Polanicy w kierunku Radkowa. W powietrzu natychmiast zawisła nerwowa atmosfera gdyż oboje zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że musimy poskładać rowery, przygotować je i znaleźć się we właściwym czasie na starcie. Walka z rowerami na parkingu trwała, mimo że do naszego startu pozostało zaledwie kilka minut. Szczytem więc naszej beztroski i ryzykanctwa było to, że na starcie pojawiliśmy się na dwie minuty przed tym jak nasza grupa miała ruszyć. Udało się zatem, jednak uczucie pospiechu już na wstępie wybiło nas z rytmu. Grupa ruszyła. Po kilku minutach jazdy po płaskim odcinku i widokowo zachęcającej okolicy uspokoiliśmy się. Uśmiech pojawił się na twarzy a oddech na tyle uspokoił, iż zaczęliśmy rozmawiać w trakcie jazdy. I o to właśnie chodziło, by nie robić z tego wyścigu a wręcz przeciwnie-cieszyć się malowniczym krajobrazem, przyjemnością kręcenia kolejnych kilometrów i serdeczną wymianą zdań na trasie między uczestnikami którzy się mijają. Zaczęły się pierwsze podjazdy, krótkie ale ostrzejsze. Nie robiły na nas jednak większego wrażenia gdyż jako mieszkańcy Gór Świętokrzyskich wszelkie pagórki tego typu są przez nas spokojnie podejmowane. Moje Górki tak właśnie określam żartobliwie jako ,,pagórki” porównując góry w innych rejonach Polski. Ale i tutaj znajdziecie dłuższe i męczące podjazdy. Stanowią więc one doskonałą bazę treningową, gdyż tereny te nie należą do najbardziej wymagających, ale i zmęczyć odrobinę potrafią. Prawdziwy podjazd zaczął się dopiero po skręcie na Karłów. Szybko zorientowałam się, że mimo, że mam silne mięśnie to przełożenia w moim nowym rowerze kupionym niespełna przed maratonem w Trzebnicy znacznie różnią się od tych, które mam w mojej starej treningowej bianchi, na której przemierzam od 4 lat szosę. Uprzednio zaś koło 7 lat nie schodziłam z roweru górskiego i szlaków leśnych, kamieni, konarów i szyszek. Odkąd jednak zetknęłam się z szosą, ukochałam tę dyscyplinę i zamierzam moich znajomych i innych ludzi zachęcać do tego. Wracając do tematu, pomyślałam jadąc, że nici z młynkowania na podjazdach przez najbliższe pętle. Zaczęło się więc mozolne wciskanie nóg w pedała i ciężka praca. Nieoceniona jest dla mnie na trasie pomoc mojego Jarka Kędziorka, który zawsze psychicznie mnie buduje i stawia na nogi, gdy siły opadają. Tak na prawdę zarzuca swoje ambicje i szanse na dobry czas w maratonie dla mnie by stale towarzyszyć mi na trasie. I za to bardzo mu dziękuję. Podziękowania ślę także dla organizatorów i wszelkich osób które opiekuję się nami na trasie za wielki trud i jednocześnie doskonalą organizację. Dzięki nim maratony są na prawdę na wysokim poziomie co też widać po liczbie uczestników, która stale rośnie z roku na rok. Kiedy sforsowaliśmy mozolny podjazd było dla mnie jasnym, że teraz rozpocznie się nagroda w postaci cudownego zjazdu. Wszyscy jednak pamiętamy, ze zjazd ten był dość ciężki co było spowodowane nierównościami asfaltu. Mimo tego puściliśmy swobodnie rowery, gdyż w głowie wciąż słyszałam słowa Jarka powtarzane mi bym nie ,,paliła” hamulców i nie traciła czasu na zjazdach. Tak też zrobiłam i zdziwiłam się jak gładko poszło. Przydały się jednak techniczne umiejętności wyniesione z dawnej jazdy na góralu. Kolejne kilometry były dla mnie czystym odpoczynkiem mimo, kilku dość łagodnych podjazdów. Na pierwszej pętli minęliśmy kilka osób co dało mi iskierkę zadowolenia, że nie jest ze mną tak źle mimo, ze nie mam kasety górskiej i szkoda, że dowiedziałam się dopiero po maratonie że takową mogę sobie sprawić żeby było łatwiej. Widok Szczelińca zaparł dech w piersiach. Potem znów zaczął się mozolny podjazd na Karłów. Tutaj asfalt mile mnie zaskoczył i wiedziałam, że pójdzie gładko mimo, że podjazd ten szykuje się na dość dużym odcinku. Nie byłam jednak do końca z siebie zadowolona. Czułam, że to nie pełnia moich możliwości, ale twarde przełożenia skutecznie hamowały mój zapał. Postanowiłam więc wziąć górkę na spokojnie i zachwycać się pięknem Gór Stołowych. Przyjemność z jazdy- niesamowita. Jeżdżąc w poprzednich maratonach na tandemie z Jarkiem nie często zdarzało mi się patrzeć w asfalt, gdyż pozbawiona możliwości kierowania rowerem, byłam tylko częścią siły napędowej. Korzystałam wtedy jak tylko mogłam z uroków krajobrazu robiąc zdjęcia lub po prostu chłonąc cudowne widoki. Ładowałam w ten sposób baterie na kolejne zwykłe dni. Chciałam przy okazji nadmienić, że właśnie dlatego starowaliśmy uprzednio na tandemie, gdyż dawało nam to po prostu dużo radości. Bliskość drugiej osoby (w tym wypadku Jarka) i możliwość wymiany wrażeń w trakcie jazdy jest niezwykle przyjemna. A tandem daje właśnie takie możliwości. Zanim poznałam Jarka jeździłam ponad 7 lat o ile nie więcej solo. Wiec dlaczego nie spróbować teraz tandemem – pomyślałam? Ech… cudowna sprawa.. powtarzam . W tym roku jadąc solo znów odkrywam inne pozytywy. Także stale można czerpać z roweru wiele przyjemności. Przyjemnie bowiem było puścić rower samemu na zjeździe do Radkowa. Poczuć, że ma się wpływ i samemu wybiera prędkość i technikę zjazdu. To nieodzowne poczucie wolności i swobody jaką daje rower sprawia, że rower i ja i naturalnie Jarek zostaniemy razem na zawsze. Wracając jednak do tematu wydaje mi się, że zatrzymałam się na drugiej pętli i rozpoczęłam luźne dywagacje o niczym Tak też postanowiłam naturalnie pojechać na drugą pętlę, oczywiście w towarzystwie Jarka. Poszło nieźle. Miło wspominam postój na bufecie, na który pozwoliliśmy sobie na drugiej pętli. Miła pogawędka nie zachęcała mnie do dalszej jazdy zwłaszcza, że spotkaliśmy tam naszego przyjaciela z maratonu w Trzebnicy-Jana, który jest niebywale pogodą i pozytywną osobą. Więc dowcipom i uśmiechom nigdy nie ma końca. Ruszyliśmy jednak. Wspomnę że na drugiej pętli dostała mi się pinezka i złapałam kapcia, gdzie ku mojemu zdziwieniu panowie ochoczo ruszyli z propozycjami pomocy ale miałam już pomoc w osobie Jarka. Choć nie ukrywam, że normalnym jest dla mnie, że gdy łapię kapcia a jestem sama na trasie to także i sama zmieniam dętkę. Ale w tym wypadku skorzystałam z pomocy. Posilona na bufecie poczułam przypływ energii i ruszyłam na trzecią pętlę.Tam jednak po jakimś czasie i moje siły wyczerpały się. Przyszedł chwilowy kryzys a i ból czasami dał się we znaki w kolanie. Znów chwyciła mnie złość, że nie ułatwiłam sobie życia zmieniając kasetę na górską ufna w siłę moich mięśni. Przed oczami dodatkowo pojawił się obraz tego co dzieje się w kolanie przy zbytnich przeciążeniach. Ot i skrzywienie zawodowe. W mojej pracy-rehabilitanta-stale w głowie siedzi anatomia i fizjologia co skutecznie stara się wyplenić z mej głowy Jarek, śmiejąc się że bez bólu nie ma przyjemności. I cała rozmowa kobiety z mężczyzną. Ale jedno jest pewne. Psychika ogromnie wpływa na całokształt odczuć. Jak tylko przestałam użalać się nad sobą ból minął i swobodnie dotarłam do mety ogromnie szczęśliwa. A tam już tylko same przyjemności. Miłe pogawędki w towarzystwie Irenki Kosińskiej i innych Wielkich kolarzy, pyszne jedzonko i niewątpliwie urokliwe widoki Radkowa. Wspólnie więc chcielibyśmy podziękować jeszcze raz wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że znajdujemy sens w tym by przemierzać trasę z Kielc do Radkowa i cieszyć się “rowerowaniem” naturalnie w myśl zasady, że to tylko zabawa i życzymy sobie i innym jeszcze więcej kilometrów i klasyków radkowskich.




  • DST 250.00km
  • Czas 08:11
  • VAVG 30.55km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

supermaraton w Świnoujściu 2011

Sobota, 7 maja 2011 · dodano: 17.05.2012 | Komentarze 0

Ultramaraton w Świnoujściu 2011

Ultramaratonu w Świnoujściu nie mogliśmy sobie odmówić. I tylko brak czasu, pęd życiowy spowodowały, że tak późno piszemy naszą relację ze Świnoujscia, które zasługuje na same pochwały i wyrazy uznania. Długo czekaliśmy by powrócić tu ponownie, do miejsca, które tak głęboko zapadło nam w sercu. Tutaj bowiem dwa lata temu przejechaliśmy z Jarkiem 400km w Ultramaratonie, a w sierpniu 2010 roku startowaliśmy z promu jako uczestnicy Bałtyk-Bieszczady Tour, który to udało nam się szczęśliwie ukończyć. Wiele zatem wspomnień i niezapomnianych chwil nadal jest żywych w naszej pamięci i rysują obrazy tego, co działo się potem na trasie. Zarówno atmosfera jaka panuje w Świnoujściu, jak i perfekcyjne przygotowanie wszystkiego przez organizatorów i osoby związane z całokształtem działam na rzecz Ultramaratonu, a także sam urok miasta sprawiają, że tak jak chciało nam się jechać do Świnoujścia, tak samo też i nie chciało się z tego miasta wyjeżdżać. Chcielibyśmy zatem na wstępie podziękować Czarkowi Dobrochowskiemu i jego przeuroczej żonie, i wszystkim osobom, które przyczyniły się do tego, że niczego nie brakowało nam zarówno na trasie jak i potem, za doskonałą organizację, przyjazna atmosferę, doskonały wybór trasy (chodzi o gładki asfalt i brak jakichkolwiek problemów z oznakowaniem i przejazdem). Było warto jechać te 10 godzin samochodem z Kielc w jedną stronę. W naszym przypadku toczymy także batalie w pracy o dzień urlopu by móc dotrzeć na miejsce przynajmniej wieczorem. W piątek rano, mniej więcej koło godziny 8.30 ruszyliśmy w kierunku Świnoujścia, choć nie obyło się bez małej wpadki bo dopiero za Kielcami zauważyliśmy, że nie wzięliśmy kasków rowerowych. Mimo upału i korków na trasie podróż minęła nam dość przyjemnie. Zdążyliśmy nawet w biurze zawodów pobrać numery startowe i znaleźć się na odprawie technicznej. Naturalnie jakże wiele radości dostarczyło nam spotkanie z Czarkiem Dobrochowskim i Elą, a także z Robertem Janikiem-organizatorem B-B Tour. Na odprawie technicznej także spotkałam zaprzyjaźnione mi osoby, m.in.Romana Maseraka, któremu zawdzięczam świetne zdjęcia i wdałam się, w krótką pogawędkę. A już przezabawnym akcentem było błyskawiczne ostrzyżenie przeze mnie włosów jednemu z kolarzy. Za tę dziwaczną fryzurę szczerze przepraszam, ale ubawiłam się przy tym moim eksperymencie setnie. Co nie umknęło uwadze “Naszemu” fotoreporterowi znanemu jako “Pepe”, który jak zawsze- choć mówi że to tylko zabawa, ciężką pracę wykonuje na każdym maratonie, dokumentując , pozostawiając po każdym maratonie przemiłą pamiątkę dla każdego w postaci zdjęć. Po odprawie udaliśmy się z Jarkiem jeszcze na rybkę i jak przystało na ,,nocne marki” położyliśmy się spać grubo po godz. 24.00. Rankiem na starcie znów miłe spotkanie z Beatą Tulimowską, Moniką Buchowiecką, Irenką Kosińską i Romanem Maserakiem, któremu chcę podziękować za kibicowanie nam, wytrwałość na mecie oraz fantastyczne zdjęcia. Startowaliśmy w drugiej grupie, w której znaleźli się kolarze, którzy zasługują na miano mistrzów bo i takowymi mistrzami kolarstwa są.

Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie, pożartowaliśmy i niedługo potem, po starcie Panowie w najlepszym stylu zgubili mnie i Jarka . Odtąd jechaliśmy sami. Tempo było przyzwoite około 40km/h. Szybko dotarliśmy do wydm w Międzyzdrojach, gdzie również szło nam gładko, gdyż cień i chłód jaki dawały gęste drzewa bardzo nam odpowiadały. W okolicach wydm dołączył do nas jeden w kolarzy jadących za nami i postanowił parę km jechać nam na kole. Zadeklarował się jednak, że jak trochę odpocznie będzie dawał zmiany. Spytał mnie także czy ma się mną przejmować jak będzie na zmianie i dostosowywać do mnie prędkość. Uśmiechnęłam się w duszy i odpowiedziałam, że nie ma takiej potrzeby, by jechał swoim tempem, a ja będę starała się trzymać tempo. Tak też się stało i odtąd chłopaki fajnie ze sobą współpracowal Tempo nadal było dobre, powyżej 40km/h lub 40. Potem dołączył jeszcze jeden z uczestników i nasz peleton rozszerzył się. Cieszyłam się bo wiedziałam, że przynajmniej jakiś fragment Jarek nie będzie musiał szaleć i pracować sam dla mnie, co przy braku dawania przeze mnie zmian i przy prędkości koło 40km/h lub powyżej jest niezwykle wyczerpujące. Na odcinku od Dziwnowa w kierunku Wolina minęła nas dość liczna grupa Szerszeni. Spojrzeliśmy tylko na siebie i wiedziałam, że Jarek chce byśmy choć trochę pokręcili z nimi. Tak też się stało. Tempo jeszcze bardziej nasiliło się i km leciały niezwykle szybko. Tak dotarliśmy do Wolina. Ponieważ grupa była liczna a zawsze wg mnie wiąże się to z niezwykłym skupieniem podczas jazdy, by nie doszło do jakiejś kraksy a mimo tego jakieś drobne ryzyko zawsze istnieje o czym przekonaliśmy się w kilka minut po tym jak ruszyliśmy z punktu kontrolnego, postanowiłam, że odpuścimy i dalszą trasę pokonamy znów tylko we dwoje. Toteż, do samego Świnoujścia, jechaliśmy już we dwoje gładką trasą, aczkolwiek w większości dość nasłonecznioną. Szybko dotarliśmy na metę a zatem byliśmy po pierwszym okrążeniu.Sprawdziliśmy na licznikach średnią prędkość.Miło było zorientować się, że średnia po pierwszym kółku wyniosła 35km/h.:) Uzupełniliśmy wodę w bidonach, a Jarek dokręcił swoje siodełko, które się poluzowało i ruszyliśmy na drugą pętlę. Tutaj zaskoczył nas silny, wzmagający się wiatr niestety wiejący na przeciw nam.Wiedzieliśmy już wtedy, że dalej nie będzie łatwo we dwoje ale uparcie szliśmy do przodu. Podziwiałam Jarka, że mimo samotnych zmagań z wiatrem i braku zmian tak świetnie mu idzie i prędkość mamy nadal bardzo dobrą, ale jednocześnie znów ściskało mnie serducho, że tak musi się napracować. Na tym samym odcinku z Dziwnowa do Wolina złapaliśmy kolejną sporą grupę kolarzy z Leszna, która rozbiła się na punkcie kontrolnym, gdyż część osób uzupełniała wodę. Niedługo potem za Wolinem znów pozostaliśmy sami z Jarkiem na trasie.Wiatr znów niemiłosiernie wiał i to znanym sposobem na pewno nie w plecy. Dojechaliśmy na metę w Świnoujściu po raz drugi i poczuliśmy ulgę, że mimo wiatru i zmagań jest z nami całkiem dobrze.Ruszyliśmy na trzecią pętlę. Znów przyjemnie było pokręcić z Międzyzdrojach, gdzie nieodłącznie towarzyszyły nam drzewa dające chłód. Żałujemy jednak ogromnie, że ani razu nie zatrzymaliśmy się na punkcie w Wolinie gdzie pełna radości i energii, uwielbiana przez nas żona Czarka Dobrochowskiego Ela dbała, by każdy z uczestników zatrzymujących się błyskawicznie i w miłej atmosferze mógł się posilić i napełnić bidony. Chęć dotarcia jednak do mety i odpoczynku na tejże mecie zwyciężyła. Jarek znając moje usposobienie, zdawał sobie sprawę, że ja po wszelkim postoju rozleniwiam się i lepiej jednak kręcę, bez kuszących przystanków.

Upragniona meta i jakże pyszna zupa zrekompensowały trudy jazdy. Niedługo potem pognaliśmy nad morze zabierając ze sobą sympatycznego kolegę Łukasza Jasionowskiego, który nas zaskoczył rzucając się w lodowate fale w samej bieliźnie. Po cichu zazdrościliśmy mu, ale jako ciepłoluby pozostaliśmy przy moczeniu stóp. Na drugi dzień znów mile zaskoczyłam się. Spełniło się moje ciche marzenie by przywieźć na pamiątkę jakiś pucharek. A tu nie tylko dostał mi się piękny puchar, ale i medal imienny oraz prześliczna statuetka. Nadto ku mojej radości okazało się, że Jarek zajął trzecie miejsce w swojej kategorii i także otrzymał imienny brązowy medal. Naprawdę jestem pełna podziwu dla takiej organizacji, gdzie błyskawicznie, na drugi dzień taka rzesza uczestników odbiera imienne medale czy też puchary. A to wszystko tak cieszy, ze nie tylko zostanie ślad w sercu po takiej imprezie, ale kiedyś po latach będę mogła wspomnieć, że to czy tamto przeżyłam właśnie w Świnoujściu ilekroć spojrzę na mój medal czy puchar. Dziękuję za to z całego serca. Nawet powrót do Kielc jakby szybciej przebiegł bo wciąż towarzyszyło nam to dojmujące przeświadczenie, że przeżyliśmy coś cudownego i ze warto było.